poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Trzynasta.

Skoro wszyscy piszą notki o miłości, to ja też chcę!

Tak więc... Nikt mnie nie chce, ja nie chcę nikogo, pałam odwzajemnioną miłością do moich książek i nowego obiektywu, z inną formą związku póki co nie chcę mieć nic wspólnego. KONIEC. Teraz przejdźmy do sensowniejszych rzeczy.

Ostatnio dotarło do mnie (tak, coś się dzieje z moim mózgiem i dużo dziwnych rzeczy do mnie dociera), jak bardzo zmieniłam się przez ostatnie dwa lata, to jest od momentu, w którym opuściłam gimnazjum. Zawsze byłam raczej typem, którego nikt nie zauważał, z którego można było się pośmiać bez obawy o błyskotliwą ripostę - ba, jakąkolwiek ripostę! - i który generalnie obchodził wszystkich tyle, co zeszłoroczny śnieg. A bo co to za towarzystwo dla tych imprezowiczów (obojga płci, naturalnie) czy szkolnych, ekhm, gwiazd sportu? Żadne. Ot, takie to to jakieś nijak ubrane, źle uczesane, małomówne, cały czas tylko siedzi gdzieś w kącie i książki czyta albo rozmawia z równie dziwnymi ludźmi... Do tego dwie lewe nogi, krzywe plecy, aparat na zębach i okulary - idealny obiekt do ignorowania. Nie, żeby jakoś specjalnie mi to przeszkadzało, bo towarzystwo tamtych osób nie odpowiadało mi chyba nawet w większym stopniu, niż im moje. Po prostu jestem w szoku, jak bardzo można zmienić się w tak krótkim czasie.

Jednocześnie nałożyły się na siebie dwa wydarzenia. Po pierwsze, zmiana szkoły na liceum - wreszcie pozbyłam się tej bandy patafianów, która kompletnie nic nie miała w głowach. Swoją obecną klasę (oczywiście z wyjątkami) kocham, uwielbiam, ubóstwiam i nie zamieniłabym jej na inną, chociaż momentami doprowadza mnie do szału. Kiedy do niej trafiłam, nie znałam ani jednej osoby, nawet ze słyszenia i wiedziałam, że mam dwa wyjścia: zaszyć się gdzieś, do nikogo nie odzywać i liczyć na to, że cudem z kimś się zakumpluję, co oczywiście by nie wypaliło, albo nabrać powietrza w płuca, uśmiechnąć się szeroko, zaopatrzyć w garść pewności siebie i do przodu, jak mawiają, na podbój klasy E. Tak zrobiłam, przełamałam tę cholerną nieśmiałość i opłaciło się, nawet bardzo. Nauczyłam się normalnie funkcjonować wśród osób, które widzę pierwszy raz w życiu, rozmawiać z nimi i wykorzystywać przy tym zdania podrzędnie złożone, ale przede wszystkim nie bać się po prostu podejść i zagadać, tak najzwyczajniej w świecie. Po drugie, pod koniec gimnazjum wkręciłam się w kręgi entuzjastów kultury japońskiej. Na początku nieśmiało, kurczowo trzymając się koleżanki (o której, swoją drogą, jeszcze kiedyś napiszę, bo to kolejna prowodyrka poważnych zmian w moim postrzeganiu świata) - jak to ja. Teraz mam całą masę znajomych, bliższych i dalszych, których wsparcie daje mi tyle energii, że mogłabym z powodzeniem zastąpić Fukushimę. Również dzięki nim ogarnęłam swój wygląd, zainteresowałam się tym, co na sobie mam w danym momencie, zrobiłam porządek z włosami... Taka mała rewolucja, ot i co.

A najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że czasem w głowie słyszę cichy głosik, który niepewnie sugeruje "Cholera, Lori... Chyba jednak cię lubią".

2 komentarze:

  1. Wiesz, też tak planowałem idąc do liceum. Tylko, hmm, nie wypaliło, krótko mówiąc.

    A szczerze mówiąc, ta Twoja rewolucja wyglądową... ja o siebie dbałem, od podstawówki? Zawsze schludny, zawsze czysty.

    Ale ogólnie, gratuluję sukcesu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj Lori, moja Lori- znowu piszesz o mnie :) w gimnazjum tak samo nie miałam znajomych, a teraz ten na górze wrzuca na mnie, że każdy weekend spędzam po za domem.
    Cieszę się, że mam znajomych, że mogę liczyć na ich ciepłe słowa.
    Cieszę się, że nauczyłam się żyć z ludźmi, chociaż kosztowało mnie to trochę... zmian :)
    a no i .... japoniaaa <3

    OdpowiedzUsuń