Po trzech dniach w Krakowie w końcu wracam do domu. Wrocław – zdecydowanie mój ulubiony cel podróży, niezależnie od tego, czy drogę do niego pokonuję pociągiem czy autobusem. Nieważne, gdzie byłam i co robiłam, powrót zawsze wygląda tak samo: Kings of Leon w słuchawkach, słońce nagrzewające szyby i dziwne uczucie, że donikąd mi się nie spieszy i mogłabym tak jechać w nieskończoność, bez większego zaangażowania wpatrując się w zielony krajobraz przesuwający się za oknem. Jeszcze niedawno wychodziłabym z siebie, stawała obok i z nudów tańczyła makarenę, byle tylko nie musieć siedzieć bez ruchu w głupim autobusie i czekać, aż łaskawie dowiezie mnie na miejsce, a teraz… Ups. Powinnam wzruszyć ramionami i powiedzieć „starzeję się”, ale coś mi mówi (może kosmiczny kot strzelający laserami z oczu, może śliniąca się tęczą lama), że zabrzmiałabym jak stary, pretensjonalny zgred. Zgred, nie Zgredek*.
Poznajcie Edka. |
Ciocia Lori zdradzi wam w sekrecie, że warto mieć znajomych z Internetu. Kiedy już uda się z kimś spotkać w realu (Tesco też ujdzie, Biedronki nie polecam – ba-dum tss, nie ma posta bez tosta**) i w magiczny sposób okazuje się, że jest git i idzie się dogadać, to człowiek jara się tym jak proboszcz nowym ministrantem (oklepane, ale niedojrzały żart z religii też musiałam jakoś przemycić).
Tym optymistycznym akcentem kończę swoją przygodę, której nadałam dumnie brzmiący tytuł „Próba napisania sensownej notki podczas jazdy autobusem, okupiona potem, łzami, walką z brakiem prądu i oczopląsem spowodowanym turbulencjami i podskakującym co rusz laptopem”. Gdyby Matejko żył, namalowałby taki obraz. Na bank.
Niech moc będzie z wami!
PS Publikuję to już w domu, bo bus był niemiły i nie chciał dać mojemu biednemu laptopowi internetów. Smutek, Smoleńsk i Pawłowicz, z żalu kiwałam się w przód i w tył jak dziecko z chorobą sierocą.
* Wolność dla skrzatów domowych!
** Ten nawias wyszedł mi tak suchy, że zalecam natychmiastowe zalanie go wodą. Tak, dokładnie tak samo, jak zalewa się zupkę z proszku. NO JUŻ, SZYBCIEJ, SUSZA TO TEŻ KLĘSKA ŻYWIOŁOWA!
W takim razie świetnie, że dobrze się bawiłaś i oby więcej takich spotkań. Mnie osobiście Kraków nie zachwycił, ale pewnie dużo zależy od tego z kim się tam jest ;)
OdpowiedzUsuńMój Boże kocham twojego bloga i Twój styl pisania ! Jesteś boska <3
OdpowiedzUsuńKraków jest cudowny, zawsze dziwnie czuję się, jeśli ktoś mówi mi, że idzie na pole. Przyjemnie jest niczym nie przejmować się, taki dystans do obowiązków :)
OdpowiedzUsuńTo super, że znajomość z internetu okazała się być równie udana w rzeczywistości. Często się to nie zdarza :D Podróżowanie ma w sobie tę magię, szczególnie magiczne są długie podróże pociągiem, gdy przez okno próbuje przebić się słońce lub wędrówki po złocistych polach pachnących kwiatami :) Nie moge doczekać się lata ;)
OdpowiedzUsuńJa o dziwo w Krakowie żadnego pola nie widziałam... pewnie smok spalił wszystkie i teraz leży gdzieś ukryty. A co do autobusów mi z wiekiem awersja nie przejdzie... zawsze mi się w nich wymiotować chcę o zgrozo...
OdpowiedzUsuńHej :)
OdpowiedzUsuńPiszesz świetne posty!:)
Zapraszam Cię do siebie.
Obserwujemy?:>
Dziękuję, postoję.
UsuńOch, ja też chodzę na pole. I pola są. Także mogłaś wbić, jedynie 50 km drogi od Krakowa do pięknych, husiowych pól! :D
OdpowiedzUsuń