niedziela, 2 czerwca 2013

Kierunek: Wrocław

Po trzech dniach w Krakowie w końcu wracam do domu. Wrocław – zdecydowanie mój ulubiony cel podróży, niezależnie od tego, czy drogę do niego pokonuję pociągiem czy autobusem. Nieważne, gdzie byłam i co robiłam, powrót zawsze wygląda tak samo: Kings of Leon w słuchawkach, słońce nagrzewające szyby i dziwne uczucie, że donikąd mi się nie spieszy i mogłabym tak jechać w nieskończoność, bez większego zaangażowania wpatrując się w zielony krajobraz przesuwający się za oknem. Jeszcze niedawno wychodziłabym z siebie, stawała obok i z nudów tańczyła makarenę, byle tylko nie musieć siedzieć bez ruchu w głupim autobusie i czekać, aż łaskawie dowiezie mnie na miejsce, a teraz… Ups. Powinnam wzruszyć ramionami i powiedzieć „starzeję się”, ale coś mi mówi (może kosmiczny kot strzelający laserami z oczu, może śliniąca się tęczą lama), że zabrzmiałabym jak stary, pretensjonalny zgred. Zgred, nie Zgredek*.

Poznajcie Edka.
Może i teraz jestem w błogim stanie wszystkomiwisizmu, ale jeszcze kilka godzin temu nie uśmiechało mi się opuszczać tego dziwnego miasta, w którym ludzie chodzą na pole (drobna dygresja: żadnego pola nie widziałam w Krakowie na oczy i jestem oficjalnie zawiedziona). Miło było wyjść z domu, pomieszkać u radosnej hobbitki z fioletowymi końcówkami włosów i chociaż przez jeden weekend pozachowywać się bardziej jak człowiek niż jak dziecko Neostrady, które nie ma życia poza internetem. Tak oto zmaltretowałam koty (trzy!), potrzęsłam się ze strachu przed psem (który jest, cholera, miły i aż mi głupio pisać, że się go bałam), zobaczyłam jaskinię smoka w której nie było smoka, piłam różową lemoniadę z Almy, grillowałam na dachu o pierwszej w nocy i podglądałam Turków mieszkających w penthousie naprzeciwko, których ulubionym zajęciem było, jak sądzę, stanie na tarasie i palenie papierosów. Do tego trochę arabskich i hiszpańskich przebojów, palenie białych kamyczków z greckich kościołów (nie wnikajcie), piwo (warka radler jabłkowy 0.000001% zawartości alkoholu BEZ ZAGRYCHY MIĘCZAKI~!) dzikie streamy z LoLa i rozczulanie się nad śpiewającym gamerem… Idealnie.

Ciocia Lori zdradzi wam w sekrecie, że warto mieć znajomych z Internetu. Kiedy już uda się z kimś spotkać w realu (Tesco też ujdzie, Biedronki nie polecam – ba-dum tss, nie ma posta bez tosta**) i w magiczny sposób okazuje się, że jest git i idzie się dogadać, to człowiek jara się tym jak proboszcz nowym ministrantem (oklepane, ale niedojrzały żart z religii też musiałam jakoś przemycić).

Tym optymistycznym akcentem kończę swoją przygodę, której nadałam dumnie brzmiący tytuł „Próba napisania sensownej notki podczas jazdy autobusem, okupiona potem, łzami, walką z brakiem prądu i oczopląsem spowodowanym turbulencjami i podskakującym co rusz laptopem”. Gdyby Matejko żył, namalowałby taki obraz. Na bank.

Niech moc będzie z wami!

PS Publikuję to już w domu, bo bus był niemiły i nie chciał dać mojemu biednemu laptopowi internetów. Smutek, Smoleńsk i Pawłowicz, z żalu kiwałam się w przód i w tył jak dziecko z chorobą sierocą.

* Wolność dla skrzatów domowych!
** Ten nawias wyszedł mi tak suchy, że zalecam natychmiastowe zalanie go wodą. Tak, dokładnie tak samo, jak zalewa się zupkę z proszku. NO JUŻ, SZYBCIEJ, SUSZA TO TEŻ KLĘSKA ŻYWIOŁOWA!

8 komentarzy:

  1. W takim razie świetnie, że dobrze się bawiłaś i oby więcej takich spotkań. Mnie osobiście Kraków nie zachwycił, ale pewnie dużo zależy od tego z kim się tam jest ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mój Boże kocham twojego bloga i Twój styl pisania ! Jesteś boska <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Kraków jest cudowny, zawsze dziwnie czuję się, jeśli ktoś mówi mi, że idzie na pole. Przyjemnie jest niczym nie przejmować się, taki dystans do obowiązków :)

    OdpowiedzUsuń
  4. To super, że znajomość z internetu okazała się być równie udana w rzeczywistości. Często się to nie zdarza :D Podróżowanie ma w sobie tę magię, szczególnie magiczne są długie podróże pociągiem, gdy przez okno próbuje przebić się słońce lub wędrówki po złocistych polach pachnących kwiatami :) Nie moge doczekać się lata ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja o dziwo w Krakowie żadnego pola nie widziałam... pewnie smok spalił wszystkie i teraz leży gdzieś ukryty. A co do autobusów mi z wiekiem awersja nie przejdzie... zawsze mi się w nich wymiotować chcę o zgrozo...

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej :)
    Piszesz świetne posty!:)
    Zapraszam Cię do siebie.
    Obserwujemy?:>

    OdpowiedzUsuń
  7. Och, ja też chodzę na pole. I pola są. Także mogłaś wbić, jedynie 50 km drogi od Krakowa do pięknych, husiowych pól! :D

    OdpowiedzUsuń